Narodowy egoizm i kompleksy
Wojnę elit z PiS można interpretować na
różne sposoby. Zwłaszcza u jej początków modne były wyjaśnienia
psychologiczne. Celowali w nich głównie przeciwnicy braci
Kaczyńskich. W wersji pop przyjmowały one postać dywagacji na
temat psychologii bliźniąt jednojajowych. W wersji bardziej
poważnej pisano sporo o "agresywności", "mściwości" albo
"konfliktowości" liderów PiS. Tego typu diagnozy mają jednak to
do siebie, że są bronią zdecydowanie obosieczną. Łatwo bowiem o
podejrzenie, że ten, kto oskarża, sam działa pod wpływem jakichś
poważnych mentalnych obciążeń.
Z takiego właśnie założenia wychodzi
Ewa Thompson. Proponuje nam więc ćwiczenie z psychologii
zbiorowej polskich elit intelektualnych. Jej zdaniem cierpią one
na głęboki "kompleks kolonialny". Przejawia się on m.in. w
obsesyjnym niemal poszukiwaniu uznania na zewnątrz, przede
wszystkim na Zachodzie. Intelektualiści zdają się na
"zewnętrzny" autorytet i zewnętrzny punkt widzenia - z tej
pozycji oceniają też sytuację wewnątrz własnego kraju. Stąd
ostra krytyka polskiego rządu formułowana przez nich na łamach
zagranicznych gazet. Przypomina to wedle Thompson poczynania
afrykańskich dysydentów, którzy w prasie francuskiej bądź
amerykańskiej demaskują działania własnych rządów. Adam Michnik
czy Bronisław Geremek przejmują ten sposób postępowania, mimo że
rządy PiS w niczym nie przypominają krwawych dyktatur na Czarnym
Lądzie. Wręcz przeciwnie - twierdzi Thompson - po raz pierwszy
od lat Polska ma rząd, który potrafi twardo i czytelnie
artykułować własne interesy. Naiwnością jest bowiem przekonanie,
że wkroczyliśmy w jakąś "postpolityczną" epokę, w której
narodowy interes nie ma już znaczenia. Zdaniem Thompson Zachód
wciąż do końca nie zaakceptował faktu, że Polska jest w pełni
niezależnym, samodzielnym krajem. Histeryczna postawa polskich
elit na pewno tej akceptacji nie przyspieszy.
Polska cierpi na typowe dolegliwości
postkolonializmu. Króluje w niej samobójczy pesymizm, skarżypyctwo i
niedostatek kapitału. Podczas gdy ten ostatni jest nieunikniony i
będzie jeszcze długo doskwierał, pozostałe są tworem skolonizowanych
umysłów, które nie potrafią sobie poradzić bez hegemona.
W okresie nieudanej kampanii lustracyjnej w pierwszej połowie
tego roku polska inteligencja uniwersytecka podniosła bunt, zaś
intelektualiści przenieśli centrum cywilizacji na łamy "New York
Timesa" i "Le Monde", szukając tam poparcia, zrozumienia i
potwierdzenia swojego przekonania, że są bojownikami o postęp w
zacofanym kraju. Niepisaną przesłanką tych akcji była chyba wiara,
że w krajach takich jak Polska rządzący powinni podporządkować się
presji opinii publicznej krajów oświeconych. Jak by powiedział Homi
Bhabha, skolonizowane umysły zawsze umieszczają centrum cywilizacji
poza granicami własnego kraju, wierząc, że inna władza jest lepsza,
i gardząc tą, która wyłoniła się na ich własnym podwórku.
Skolonizowana mentalność odznacza się wiarą, że najwyższa mądrość
zawsze mieszka za granicą, a prawdziwa kultura jest odległa, nigdy
zaś rodzima. Presja zagranicznych Lepszych ma uczynić rodzimych
Gorszych godnymi uczestnictwa w projekcie cywilizacyjnym
zainicjowanym i kontrolowanym przez Lepszych. Podobną mentalność
można zaobserwować wśród polskiego kleru: nie mogąc sobie poradzić z
niesfornym kapłanem, niektórzy biskupi oznajmili niedawno, że to
Rzym powinien się nim zająć.
W bój ruszyli dwaj członkowie polskiej elity intelektualnej,
profesor Bronisław Geremek i profesor (tymczasowy, w Princeton) Adam
Michnik. Jeremiady, które obaj panowie wyprodukowali mniej więcej w
tym samym czasie na łamach "Le Monde" (Bronisław Geremek, 26 - 27
kwietnia 2007) i "New York Timesa" (Adam Michnik, 26 marca 2007), to
przykłady chowania się pod skrzydła autorytetów geograficznie
odległych i niemających o Polsce zielonego pojęcia. Teksty te dały
podstawę obecnemu kryzysowi rządu Kaczyńskich oraz potwierdziły
popularną za granicą tezę, że Polacy nie potrafią sami rządzić i
potrzebują pomocy z zewnątrz.
Skolonizowany umysł to nie to samo, co Miłosza umysł
zniewolony. Zniewolenie jest w znacznej mierze narzucone,
skolonizowanie zaś - w okresie postkolonialnym, w który Polska
wstąpiła po 1989 roku - jest dobrowolnym wyborem. Wybieram raczej
obcego hegemona niż żmudne i niezgrabne konstruowanie własnej
tożsamości narodowej. Wolę się poskarżyć w zagranicznym centrum, bo
jego wartości są już sprawdzone i znajdują potwierdzenie w prestiżu
jego państwa, podczas gdy moja tożsamość jest niejasna, krucha i
nieuznawana przez Innych. Tego rodzaju credo abstrahuje od faktu, że
bez dumy narodowej i egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw
nie byłyby warte papieru, na którym są napisane. Bez solidarności
narodowej Francja czy Stany Zjednoczone nie miałyby tej
demokratycznej siły, którą obecnie posiadają. O tym paradoksie
pisała brytyjska politolog Margaret Canovan: europejska i
amerykańska demokracja zbudowane są na podłożu narodowości; prawa
człowieka są najmniej łamane w tych krajach, które są zamknięte dla
Innych na wiele zamków. Aby dołączyć do społeczności francuskiej czy
amerykańskiej - uzyskać status obywatela - trzeba wielu lat i sporej
liczby pieniędzy. Mimo głoszenia zasad równości i solidarności w
odniesieniu do wszystkich ludzi na świecie, kraje demokratyczne w
praktyce bronią praw człowieka tylko w odniesieniu do swoich
własnych obywateli. Narodowość, czyli oddzielanie swego narodu od
Innych, jest warunkiem demokracji, twierdzi Canovan. Jest to
paradoks, o którym warto pamiętać. Polska inteligencja nieustannie
pokazuje, że zupełnie tej sytuacji nie rozumie. Przede wszystkim
demonstruje pesymizm w stylu afrykańskim, pesymizm pełny i
całkowity, taki, jakim przepojone są wypowiedzi intelektualistów
afrykańskich komentujących wydarzenia w Zimbabwe czy Sudanie. Ale
istnieje wielka różnica między rządami PiS a rządami - powiedzmy -
Roberta Mugabe w Zimbabwe. Pesymizm ten pogłębiany jest przez
rutynowy już wśród inteligencji "kulturalizm", czyli nałóg
gorliwości w podporządkowywaniu się wyobrażonej przez siebie
doskonałości hegemonów zastępczych. Drukowanie za granicą artykułów
denuncjujących własny demokratycznie wybrany rząd to wyraz
dziecinnej wprost ufności w pierwszeństwo "New York Timesa" czy "Le
Monde" oraz w nieomylność opinii publicznej krajów, których te
czasopisma są reprezentantami. Nawiasem mowiąc, "New York Times"
słynie z tego, że potrafi narzucić tematykę innym gazetom i mediom.
Dlatego właśnie jest wciąż czołową gazetą amerykańską (a nie
dlatego, że jest najlepszy czy najbardziej wiarygodny). Drukowanie w
"NYT" ostrzeżeń o polskim rządzie jest więc wyrazem świadomego czy
nieświadomego dążenia do tego, by Polacy nigdy się nie wyzwolili ze
statusu uczniów profesora Pimko, aby wciąż patrzyli na Lepszych z
bojaźliwym szacunkiem, czekając na ich krytykę i wskazówki. To wyraz
mentalności, która potrzebuje hegemona tak, jak narkoman potrzebuje
strzykawki. Twierdzę, że polska inteligencja przyzwyczaiła się do
wstrzykiwania sobie i społeczeństwu tych ideologii, które
potwierdzają wyższość Zachodu oraz niższość społeczeństwa polskiego.
Mają odrobinę racji bardzo antypolscy komentatorzy z rosyjskiego
portalu inosmi.ru, którzy twierdzą, że Polska wymieniła jednego pana
- Rosję - na drugiego, Amerykę. Oczywiście tak źle nie jest, ale
warcholstwo w stosunku do własnego rządu prowadzi w tym właśnie
kierunku: uczy Polaków niezdolności do budowania własnego
politycznego bytu.
Warto tu zacytować "Ślubowanie
wierności" ("Pledge of Allegiance"), które każde dziecko
amerykańskie składa w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Oto ono:
"Składam przysięgę na wierność sztandarowi Stanów Zjednoczonych i
republice, którą on reprezentuje. Jeden naród, a nad nim Bóg, naród
niepodzielny, ofiarujący wolność i sprawiedliwość wszystkim". Te
słowa wypowiadane są w wielokulturowej, wielonarodowej Ameryce,
gdzie każdy rzekomo żyje na luzie.
Gdyby bracia Kaczyńscy zaproponowali coś takiego w Polsce,
nastąpiłby prawdopodobnie bunt inteligencji twierdzącej, że
podkreślanie narodowości jest zaproszeniem do praktykowania
agresywnego nacjonalizmu. Należy mówić o obywatelstwie, a nie o
narodzie. A "niepodzielność" to dyskryminacja mniejszości.
Przykładem skolonizowania polskich umysłów jest reakcja mediów
i znacznej części inteligencji na wystąpienia Lecha Kaczyńskiego i
Anny Fotygi na międzynarodowych forach. Uderza zajadłość, z jaką
komentatorzy starali się zdyskredytować tych dwoje polityków, którzy
przestali myśleć o Polsce jako o marginesie Europy. Tu nie chodziło
o to, że obojgu dyplomatom brakowało doświadczenia, swobody
wypowiadania się w obcym języku oraz tej retorycznej inteligencji,
która czyni z przemówienia rzecz długo pamiętaną i z podziwem
cytowaną. Krytykowano głównie to, że ani Fotyga, ani Kaczyński nie
zgodzili się potulnie na nieskuteczność.
Mało kto zauważył, że gdyby nie te utarczki, interesów Polski
w ogóle by nie wzięto pod uwagę na berlińskim forum i że uzyskanie
"odroczenia" momentu, w którym państwa UE będą musiały ustawić się w
szeregu według wielkości, jest wspaniałym zwycięstwem Kaczyńskiego.
Zaś to, co minister Fotyga powiedziała w wywiadzie dla
"International Herald Tribune" - że w procesie konstruowania swojej
polityki zagranicznej Niemcy nie biorą pod uwagę Polski jako
pełnoprawnego partnera w Unii Europejskiej - jest oczywistą prawdą
dla Polaków. Z perspektywy międzynarodowej jest to jednak wielka
nowość - oto ktoś, kto nie istniał przez pokolenia, nagle wstaje z
miejsca i powiada, że ma swoje własne interesy i punkt widzenia,
które zamierza publicznie wyłożyć. W przeszłości od polskich
ministrów spraw zagranicznych słyszałam głównie wyjaśnienia,
tłumaczenia i usprawiedliwienia. Oczywiście wedle stawu grobla, i w
wielu wypadkach polscy ministrowie mieli w przeszłości rację. Ale
będąc członkiem UE, trzeba zrobić krok naprzód i powiedzieć, że
Polska istnieje, ma takie to a takie interesy. Zrobiła to minister
Fotyga. I za to napadły na nią polskie media i politycy!
Polityka, jak wiadomo, jest sztuką rzeczy możliwych, nie zaś
sztuką robienia tego, co konieczne. Tego ostatniego czasem po prostu
nie da się zrobić. Czy polscy wyborcy potrafią z podświadomości
wyciągnąć na światło dzienne zrozumienie statusu niezależnego
państwa, którym kiedyś, przed wiekami, byli? I przeciwstawić to
zrozumienie ideologiom, stworzonym w Europie i Ameryce w czasach,
gdy Polski nie było na mapie lub gdy była pozornie tylko niezależna?
Trzeba przecież wyciągnąć wnioski z faktu, że wszystkie prawie
teorie państwowości, które powstały w wieku XIX w Europie - te
demokratyczne i te niedemokratyczne - uznawały rozbiory Polski za
rzecz oczywistą i konieczną dla prawidłowego funkcjonowania
europejskiego kontynentu.
Podczas gdy adwersarze Kaczyńskich wciąż ustawiają się w
kolejce po Aprobatę - a to do trybunału w Strasburgu, a to do
Brukseli, a to do Rzymu, a to do zachodniej prasy - Kaczyńscy
starają się zachowywać tak, jak przystało na polityków państwa
postkolonialnego, które wreszcie uzyskało względną niezawisłość i
które zaczyna formułować swoją własną tożsamość. Takiemu procesowi
naturalnie brak elegancji i wdzięku. Istnienie niezależnej Polski
nie leży w niczyim interesie (z wyjątkiem samych Polaków), zaś
rozparcelowanie Polski lub jej formalna tylko niezawisłość już od
stuleci leży w interesie państw ościennych. Przekonanie tych państw,
że tak nie jest, będzie rzeczą trudną i nieprzyjemną. W
przeciwieństwie do Francji czy Niemiec, które wnoszą integralne
składniki do europejskiej tożsamości, Polska jest krajem który - na
pozór - żadnego takiego integralnego składnika nie wnosi. Na pozór,
bo coś ważnego uchwycił chyba G.K. Chesterton, gdy pisał, że Polska
jest cienką przegrodą między "bolszewicką nienawiścią do
chrześcijaństwa a pruską nienawiścią do rycerskości". Największym
osiągnięciem braci Kaczyńskich jest to, że stworzyli sprawną partię
chrześcijańsko-demokratyczną w kraju, który jest najbardziej
katolicki na świecie i gdzie istnienie takiej partii stanowi
fundamentalny element normalnego funkcjonowania państwa. Zrobili to
w warunkach ideologicznego chaosu i politycznej dezorientacji
społeczeństwa. Rozumieją oni, że - jak powiada angielskie przysłowie
- "najlepsze rozwiązanie" jest wrogiem "jedynego możliwego
rozwiązania". Po raz pierwszy w postkomunistycznej rzeczywistości,
ktoś w Polsce wykazał się politycznym rozumem i zbudował partię bez
ludzi związanych z polskimi i międzynarodowymi "poputczikami"
komunizmu.
Drugim i wynikającym z pierwszego osiągnięciem Kaczyńskich
jest zakłócenie miłej europejskim potentatom harmonii i równowagi w
UE. Jak twierdzą (prywatnie) niektórzy z tych ostatnich,
wprowadzenie do UE niedomytych kraików ze wschodniej Europy, takich
jak Polska, było pomyłką. Jeden z nich zwierzył się dziennikarzowi
BBC, że lepiej byłoby, gdyby niektórzy nowi przybysze w UE opuścili
ją, bo od "starej" Europy oddziela ich brak wspólnej z nią historii.
Mark Mardell (bo tak się ów dziennikarz nazywa) w końcu wydobył z
owego dyplomaty wyznanie, że miał on na myśli Polskę (por.
www.bbc.co.uk/blogs/thereporters/markmardell/
2007/07/polish_spirit_1.html).
Musimy wreszcie zrozumieć, że Weltanschauung Zachodu jest
wciąż zbudowany na XIX-wiecznym "podziale władzy", w którym Polska
nie istniała. Przypominanie o tym, że na wschód od Odry istnieje w
tej chwili niezawisłe państwo mające własne interesy, długo jeszcze
będzie zgrzytem na europejskich forach. To, że rząd Kaczyńskich
odważył się na wprowadzenie tego rodzaju zgrzytów, przypomina trochę
kupowanie akcji na giełdzie. Tchórzostwo zapewnia zaciszny zakątek
na parę lat (tzn. dobrą posadę w dyplomacji), ale na dłuższą metę
pogrąża państwo, które się reprezentuje.
Co nie oznacza rzecz jasna, że Kaczyńscy wszystko robią
dobrze. Fakt, że sprzeciwili się minimalnej choćby odpłatności za
usługi medyczne, sprawił, że polska służba zdrowia będzie chorować
jeszcze przez wiele lat. Szykuje się też katastrofa paliwowa, na
którą polski rząd i inteligencja nie zwracają większej uwagi.
Beztroska, z jaką traktuje się ten problem (widoczna zwłaszcza za
czasów Kwaśniewskiego i Millera), jest charakterystyczna: ktoś się
tym przecież kiedyś zajmie, to nie moja sprawa, większe państwa to
załatwią. Konsolidacja lokalnego rynku energetycznego w Europie
Środkowej jest sprawą kluczową dla przyszłości Polski.
Ludność Polski od pokoleń była wychowywana w przekonaniu, że o
sprawy prawdziwie ważne zatroszczą się wujaszkowie z zagranicy. Stąd
uderzający brak świadomości długofalowych polskich interesów wśród
polskich elit. Patrząc z Ameryki, odnoszę wrażenie, że polska
polityka wewnętrzna to gwarzenie dzieci w przedszkolu, kłótnia o
rzeczy mało ważne, dziecinne: kto o kim co powiedział (i kiedy), kto
kogo obraził, kto kradł, a kto nie. Właśnie tak samo określił polską
politykę Czesław Miłosz na początku lat 90.
Nad Polską wciąż krąży widmo - nie
komunizmu, lecz permanentnego skolonizowania. Wszystkie siły, które
chciałyby utrzymać Polskę na poziomie kraju wasalnego, zawarły już
jeżeli nie święte przymierze, to przynajmniej rozejm: zgodnie
potępiają braci Kaczyńskich. A jeżeli tak się dzieje, znaczy to, że
rząd Kaczyńskich stara się coś dla Polski robić. Jest on pierwszy,
który stara się wyciągnąć Polskę z postkolonializmu. Co nie oznacza,
że nie popełnia błędów i że wszystkie inicjatywy, które popiera,
mają sens. Starałam się w tym artykule pokazać, że krytyka braci
Kaczyńskich wykracza daleko poza ramy normalnej krytyki rządu i że
forma, którą przybiera, jest odzwierciedleniem kolonialnych
przyzwyczajeń najbardziej światłych skądinąd warstw polskiego
społeczeństwa.
Za prawami człowieka stoi siła
narodowych wspólnot
Prawa człowieka jako wyraz "uniwersalnych"
wartości często przeciwstawia się dziś całej sferze narodowych
interesów i tożsamości. Tymczasem - zauważa Thompson - tak
naprawdę tylko narodowe wspólnoty gwarantują swoim członkom, że
przysługujące im prawa będą przestrzegane. "Bez dumy narodowej i
egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie warte byłyby
papieru, na którym są napisane". Dotyczy to wedle Thompson
przede wszystkim takich państw jak Polska, które dopiero
niedawno odzyskały niezależność po długich latach niewoli. Tylko
silna tożsamość narodowa pozwoli więc Polakom czuć się
pełnoprawnymi Europejczykami.
--------------------------------------------------------------------------
Ewa M. Thompson, ur. 1937, badaczka literatury, slawistka. Jest
profesorem na Uniwersytecie Rice w Houston oraz redaktorem pisma
"Sarmatian Review". Uprawia tzw. studia postkolonialne, w
których literaturę i inne wytwory kultury interpretuje się pod
kątem zachowanych w nich śladów kolonizacji i imperialnego
podboju. Opublikowała m.in. książki "Trubadurzy imperium" (wyd.
pol. 2000) i "Witold Gombrowicz" (2002). Wielokrotnie gościła na
łamach "Europy" - ostatnio w nr 165 z 2 czerwca br. ukazał się
jej tekst "Narodowość i polityka".
EWA M. THOMPSON
slawistka
Tekst
główny artykułu z wydania 180/2007-09-15 ze strony 8